Naprotechnologia to metoda leczenia niepłodności i całościowej troski o zdrowie kobiety. Jej twórcą jest amerykański ginekolog prof. Thomas Hilgers. Jego metoda opiera się na bardzo dokładnej obserwacji cyklu kobiety (model Creightona), nowoczesnej diagnostyce, leczeniu farmakologicznym i chirurgicznym. Metoda ta nie jest kontrowersyjna moralnie. Nie stosuje się w niej zapłodnienia in vitro. W Polsce jest już kilku lekarzy i kilkudziesięciu instruktorów naprotechnologii.
Pobrali się, gdy Wojciech miał 31 lat. W tej sytuacji odkładanie decyzji o dziecku na później byłoby bez sensu. Ale okazało się, że to nie takie proste. Coraz trudniej było chodzić na rodzinne uroczystości, bo powtarzały się pytania: „No to kiedy…?”. Ci bardziej życzliwi dawali im adresy różnych lekarzy albo starali się omijać ten temat. Mniej życzliwi robili niewybredne docinki. Wśród tego wszystkiego Gralińscy czuli się jak trędowaci. – Zjeździliśmy całą Polskę, leczyliśmy się w kilku ośrodkach i to takich znaczących. Wszędzie badania i leczenie odbywały się według tego samego schematu i zawsze kończyło się tym samym. Na pytanie, co jest nie tak, lekarze mówili: „Nie wiemy”. O samym leczeniu lepiej nie wspominać. To bardzo przykre wspomnienia – i dla mnie, i dla żony. Po jednym z zabiegów dwa tygodnie wymiotowałem. A Ania do dziś nie chce jeździć do niektórych miast, bo źle jej się kojarzą – opowiada Wojciech. Z czasem oraz bardziej tracili siły. – Różne rzeczy przychodziły człowiekowi do głowy. Zastanawiałem się, czemu właśnie mnie to spotkało. Żona stwierdziła, że może lepiej, by to małżeństwo się rozpadło. Pojawił się też bunt, bo Kościół stoi przy rozwiązaniach naturalnych – wspomina mężczyzna.
Kto im pomógł?
– Ksiądz. Przychodził do nas po kolędzie. Modlił się, wspierał duchowo – mówi Wojciech, a Anna dodaje, że duchowny spytał ich kiedyś: „Ale czy wy wierzycie, że to dziecko będzie?”. Odpowiedzieli: „Tak!”. „To najważniejsze. Wiara czyni cuda” – odrzekł ksiądz. Chwila nadziei przyszła trzy, cztery lata temu, gdy trafili do Warszawy, do prof. Bogdana Chazana. – Niestety, w tym czasie żona zachorowała na kręgosłup, paraliż dotknął jej stopy. Musiała mieć operację, a neurolodzy odradzali ciążę, mówiąc, że kręgosłup nie wytrzyma. Przez pewien czas przestaliśmy się starać o dziecko – opowiada Wojciech. Potem znów zaczął jeździć, szukać. Trafił do Niepokalanowa na konferencję dla niepłodnych małżeństw. Tam po raz pierwszy rozmawiał z Marią Środoń z MaterCare (to organizacja katolickich ginekologów). Tam też usłyszał o naprotechnologii. Jednocześnie przeczytał o niej w „Naszym Dzienniku”. – Właściwie pierwszy raz słyszałem o niej w 2004 r., ale wtedy nie było w Polsce nikogo, kto by się nią zajmował. O wyjeździe za granicę nie myśleliśmy nawet z powodu bariery językowej – wspomina mężczyzna.
Już tego nie wytrzymam
Gdy się dowiedział, że w Lublinie jest poradnia naprotechnologiczna dr. Macieja Barczentewicza, wysłał tam gromadzoną przez lata dokumentację medyczną. – Doktor dwa tygodnie to wszystko czytał z jeszcze jedną panią doktor Dziobą – opowiada Wojciech. Podkreśla, że nie pytał ich o diagnozę czy leczenie, ale o to, czy w ogóle warto jeszcze próbować. – Jeśli dziś zrezygnujecie, za kilka lat będziecie sobie wyrzucać, że nie spróbowaliście wszystkiego – usłyszał. – Ja już powiedziałam: „Nie, dziękuję. Nie wytrzymam kolejnych wyjazdów. I jeszcze te obserwacje, tabelki. Nie, nie, mam już dość” – wspomina Anna.
Wtedy instruktorka naprotechnologii z Poznania Paulina Michalska tłumaczyła jej, że wypełnianie kart obserwacji kobiecego cyklu to także zadanie jej męża. Że obydwoje muszą się tego nauczyć. Anna, widząc, że nie zostanie z tym wszystkim sama, postanowiła raz jeszcze spróbować. Ostatni raz.
Szamani?
– Wieczorami przychodziłam, mówiłam, co zaobserwowałam. Zastanawialiśmy się, jak to zapisać. Dzwoniliśmy do instruktorki, pytaliśmy. Na początku robiliśmy mnóstwo błędów. Nasze karty były pokreślone czerwonym długopisem jak zeszyty w szkole – uśmiecha się Wojciech. Obserwacje prowadzone były przez cztery miesiące. Dopiero potem była pierwsza wizyta u dr. Barczentewicza. Trwała dwie godziny. Kolejne – półtorej godziny. Gralińscy zauważyli, że to zupełnie inne podejście niż to, do którego przyzwyczaili się przez lata. – Wyższość naprotechnologii to indywidualne podejście. W poprzednich ośrodkach nikt nie miał dla nas czasu. Wizyty trwały po 10 minut. A zdarzało się, że człowiek jechał wiele kilometrów, żeby się dowiedzieć, że wizyta jest odwołana – wspomina Wojciech. Wie, że inni ginekolodzy nazywają naprotechnologię szamaństwem. Jego ocena jest zupełnie inna: – Naprotechnolodzy to wykształceni lekarze o wysokiej etyce. Po okresie obserwacji było leczenie – dr Barczentewicz stwierdził problemy, których nikt wcześniej nie zauważył. Przepisał dodatkowe badania, zastosował terapię, a potem dał im trzy miesiące, żeby próbować. Wtedy właśnie poczęła się dwumiesięczna dziś Michalinka.
Patrzę – i nie wierzę!
– Akurat robiliśmy sadzonkę pomidorów. Miesiączka mi się opóźniała, ale nie zwracałam na to uwagi, bo mieliśmy kilka wyjazdów, trzeba było kupić maszyny do gospodarstwa. Ale nie pomyślałam, że mogę być w ciąży. Wojtek mi mówił, że trzeba zrobić test, ale ja wolałam poczekać. W końcu zostałam sama w domu i zrobiłam ten test. Patrzę – i nie wierzę! Raz jeszcze czytam instrukcję, bo może coś źle odczytałam. Przyjechał Wojtuś. Powiedział: „Nie, pewnie wzięłaś jakieś leki i wynik jest fałszywy” – opowiada Anna – Ale zadzwoniliśmy do dr. Barczentewicza. Kazał szybko zrobić badania. Potem je jeszcze powtórzyliśmy. Widać było, że dziecko jest, że ciąża się rozwija. Potem jeszcze pojawiły się problemy, więc poród odbył się Lublinie – dodaje jej mąż, trzymając na rękach bobasa. – Jak ją brzuszek boli, to się na moim brzuchu dogrzewa – tłumaczy szczęśliwy tata. Zimą w gospodarstwie pracy jest mniej, więc ma czas, żeby nacieszyć się maleństwem. – Często przychodzą do nas ludzie, którzy cierpią na niepłodność. Jedni byli strasznie przybici. Ale jak się dowiedzieli, jakie my mieliśmy problemy, to stwierdzili, że nie jest z nimi tak najgorzej. Wylecieli od nas jak na skrzydłach – mówi Wojciech Graliński.
• • •
– Wiesz, zakochałem się. To piękna dziewczyna, ale… nie wiem, czy mnie chce… – zwierzył się Jakub Tarasiuk swojej koleżance Ilonie Phan. Dziewczyna o charakterystycznej urodzie, odziedziczonej po tacie Wietnamczyku, zaczęła go przekonywać, że świetny z niego facet i na pewno wszystko się uda. – Ale… to ty jesteś tą dziewczyną – odpowiedział Kuba. Rozegrał to – rzec by można – dyplomatycznie, jak przystało na studenta stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Wrocławskim. Ilona studiowała z nim na jednym roku. Zaprzyjaźnili się. Zaręczyli. Kilka dni po obronach prac magisterskich byli już małżeństwem.
Wkrótce potem zaczęli starać się o dziecko. – Jeszcze przed ślubem wiedziałam, że coś jest nie tak, bo mój cykl nie trwał miesiąc, ale 100 czy nawet 200 dni. Co na to ginekolodzy? Jeden powiedział, że taka już moja uroda. Inni przepisywali mi środki antykoncepcyjne. Instynktownie postanowiłam ich nie brać. Potem brałam, ale to nic nie pomogło – było tylko gorzej. Jeden z lekarzy stwierdził, że mam policystyczne jajniki (to się potem potwierdziło). Proponował stałe stosowanie środków antykoncepcyjnych i farmakologiczne wywołanie owulacji, gdy będziemy planowali dziecko – opowiada Ilona. Dodaje, że była już gotowa przyjąć takie rozwiązanie, ale Kuba namawiał ją, żeby spróbowali naprotechnologii, o której słyszeli w poradni rodzinnej.
Kwiaty raz w miesiącu
– Byłam sceptyczna. Chciałam szybkich efektów, a nie jakiegoś tam prowadzenia obserwacji. Ale Kuba przekonał mnie, że trzeba najpierw stwierdzić, co mi właściwie jest. Posłuchałam męża i dobrze na tym wyszłam. Bo on jest taki, że realizuje swoje marzenia. Stypendium w Anglii? Wydawało się niemożliwe do zdobycia, a jednak nam się udało. Praca w USA? Też niemożliwe! Ale i z tym się nam powiodło – opowiada kobieta. Stosowanie naprotechnologii okazało się trudne. – To codzienne mierzenie temperatury godzinę przed wstaniem z łóżka to był heroizm – przyznaje Ilona. – Ale mieliśmy poczucie, że wybraliśmy dobrą drogę – dodaje Jakub. Potwierdzeniem tego było poczęcie i narodziny Marysi. Były też inne, uboczne korzyści. – Na potrzeby prowadzenia i wysyłania kart nauczyłem się obsługi komputerowego programu graficznego – mówi Jakub. Ilona podkreśla, że naprotechnologia bierze też pod uwagę względy psychologiczne. – Mąż ma przynajmniej raz w miesiącu przynieść żonie kwiaty. No właśnie, już dawno nie dostałam od ciebie kwiatów! – śmieje się Ilona, zwracając do męża. – Hmm, ostatnio… to było przy wyjściu ze szpitala, czyli cztery tygodnie temu! – broni się Jakub.
Różnica mentalności
Mężczyzna przyznaje, że przed ślubem nie widział nic złego w in vitro. – To wynikało z mojej niewiedzy – przyznaje Jakub. Ilona była przeciw ze względów światopoglądowych, ale tak naprawdę nie wiedziała, o co dokładnie chodzi. – Musiałam się solidnie poduczyć, żeby z nim o tym rozmawiać – śmieje się młoda mama. – Różnica między napro a in vitro tkwi w mentalności. In vitro pasuje do mentalności ludzi, którzy chcą szybkich rozwiązań. Idzie się do lekarza, robi zabieg, potem test i albo jest jedna, albo są dwie kreski. Naprotechnologia to metoda wymagająca – twierdzą Tarasiukowie. – Nauczyła mnie cierpliwości. Przyjąłem, że to będzie projekt rozłożony na 12–16 miesięcy – mówi Jakub. – A mnie nauczyła pokory. Dotąd wszystko zależało od nas i wszystko nam się udawało – wyjazdy za granicę, kupno mieszkania. A tu się okazało, że nie nad wszystkim mamy kontrolę – przyznaje Ilona. Poza tym in vitro to biznes. Ten problem jest, zresztą, szerszy. – Nasi znajomi mawiają, że ginekolodzy traktują kobiety jak bankomaty – mówią Tarasiukowie.
• • •
– Dwa lata chodziliśmy do kliniki leczenia niepłodności – opowiada Julita, stomatolog z Warszawy. Po specjalistycznych badaniach lekarze stwierdzili, że wszystko jest w porządku. – Mówili, że niepłodność to wynik stresu. Tak jest najłatwiej – mówi gorzko kobieta. Przeszła z mężem cztery sztuczne inseminacje. Bez skutku. Kolejnym krokiem miało być in vitro. – Nie miałam oporów moralnych, ale bałam się hormonów. Przy in vitro obciążenie hormonalne jest duże – tłumaczy Julita. Wtedy od dwojga znajomych usłyszeli o naprotechnologii. W ten sposób trafili do dr. Barczentewicza. – Jest strasznie fajny. Nie czuć u niego pośpiechu, można do niego zadzwonić, odpowiadał i nadal odpowiada na mejle. A przede wszystkim szukał przyczyny naszych problemów – wspomina Julita.
In vitro by nie pomogło
Z pomocą instruktorki zaczęła prowadzić obserwacje swojego cyklu. – Były uciążliwe. Ale szybko okazało się, w czym problem. Okazało się, że jedna z faz cyklu jest za krótka – ta, w której zarodek zagnieżdża się w łonie matki. Tak że gdybyśmy nawet zdecydowali się na in vitro, to i tak by się nie udało, bo zarodek by obumarł – mówi kobieta. Obserwacje trwały trzy miesiące. – Potem były trzy miesiące leczenia. Po raz pierwszy miałam normalny cykl i… hop! Udało się! – mówi mama niespełna dwumiesięcznej Helenki.
Julita słyszała, że zwolennicy in vitro uważają naprotechnologię za pseudonaukę, coś jak czary-mary dla katolików. – Byliśmy z mężem (też stomatologiem) bardzo zadowoleni z naprotechnologii.
Nie ma w niej takiego faszerowania lekami jak w in vitro. A przede wszystkim udało się dojść do przyczyny problemów. Bo jak leczyć, gdy się nie zna przyczyny? – podkreśla Julita. Nie bez znaczenia były też kwestie finansowe. Koszt ich półrocznego leczenia naprotechnologicznego to 1,5 tys. zł. Do tego dochodził jeszcze kupno leków. Tymczasem dwuletnie leczenie w klinice leczenia niepłodności kosztowało około 10 tys. zł. Do tego dochodziły jeszcze opłaty za wykonane prywatnie badania, m.in. drożności jajowodów, ale koszty te można w tym miejscu pominąć, ponieważ z wyników niektórych badań korzystał też dr Barczentewicz. – W każdym razie naprotechnologia jest na pewno tańsza – uważa pani stomatolog.
Jarosław Dudała
Artykuł pochodzi z gazety „Gość Niedzielny”
Nr 51-52/2010 26-12-2010