Historia Basi i Bartka
Basia i Bartek pobrali się w 2004 roku. Na początku nie myśleli o dziecku. – W pierwszym roku małżeństwa po prostu cieszyliśmy się, że jesteśmy razem, uczyliśmy się wspólnego życia – wspomina Basia. – Dopiero po roku zaczęliśmy myśleć o powiększeniu rodziny i niepokoić się, że nam się nie udaje. Minął drugi, trzeci rok, a my nadal, mimo starań, nie mieliśmy dziecka…
Ciekawskie pytania…
Basia i Bartek mieszkają w małej miejscowości koło Zakopanego, gdzie praktycznie każdy o każdym wszystko wie. Tym bardziej fakt, że młode małżeństwo nie ma jeszcze dziecka, zaczął budzić zainteresowanie otoczenia.
– Wiele ludzi ciągle mnie pytało, czemu nie mamy dziecka – mówi Basia. – W większości były to pytania ciekawskie, wręcz wścibskie, wcale nie z troski. To bardzo bolało… „Na co czekacie? Przecież już jesteś po trzydziestce”, słyszałam. W pracy znajome sugerowały, że to dlatego, że chcemy wygodnie żyć. Odpowiadałam wtedy, że nie każdy może mieć od razu dziecko… Było nam przykro, bo przecież cały czas się staraliśmy o dziecko.
– Ja jestem introwertykiem – dodaje Bartek. – Martwiłem się, że żona nie może zajść w ciążę, ale raczej to ukrywałem, wolałem o tym nie mówić, nie chciałem, żeby takie tematy się pojawiały. Niestety ludzie pytali… Wtedy mówiłem, że na razie nie mamy dziecka, ale przecież się staramy.
– Z kolei rodzina często myślała, że już jestem w ciąży… Zawsze miałam dodatkowe kilogramy, wystarczyło więc, że ubrałam coś luźniejszego, żeby pojawiły się insynuacje, że już będziemy mieć dziecko… Mam natomiast bardzo wyrozumiałą, świetną teściową, która ucięła te domysły, mówiąc, że ja na pewno powiem, jak już będę w ciąży.
Nie było żadnych przeciwwskazań, ale dziecko się nie pojawiało…
Basia regularnie chodziła do ginekologa, a właściwie do kilku, ale za każdym razem mówili to samo: że wszystko jest w porządku, nic złego się nie dzieje, nie ma się czym martwić, tylko czekać, nie stresować się. – Tak przez pięć i pół roku wyglądały moje wizyty u lekarza – mówi. – Poza tym nie miałam możliwości właściwie o nic zapytać, bo przecież zawsze lekarz się spieszył.
W końcu Basia i Bartek stwierdzili, że tak dłużej być nie może. Przecież coś jest nie tak, ile można czekać na dziecko, skoro według lekarzy nie ma medycznych przeciwwskazań?
– Wtedy przeczytałam o naprotechnologii w „Gościu Niedzielnym” – mówi Basia. – Niestety w tym czasie w pobliżu Krakowa jeszcze się ona nie pojawiła, a dojeżdżać do Warszawy czy Białegostoku nie mieliśmy możliwości. Kiedy okazało się, że naprotechnologia rusza w Krakowie, byliśmy bodajże jedną z pierwszych par, które się zgłosiły na leczenie. W kwietniu minie dwa lata od tego czasu.
Pojawiła się nadzieja
Najpierw małżonkowie uczyli się modelu Creightona, czyli obserwacji śluzu, wypełniania tabelki i jej interpretacji. Obydwoje zaangażowali się w naukę.
– Mój mąż nie jest za bardzo rozmowny, ale jak spotkaliśmy się z instruktorką, która uczyła nas obserwacji, autentycznie otwierałam oczy, kiedy słyszałam, że on tyle na ten temat wie – wspomina Basia. – Rozmawiał, zadawał pytania i więcej rzeczy z tych spotkań pamiętał niż ja.
– Jestem umysłem ścisłym, więc tabelki, schematy, tak jak te, w których zapisywaliśmy wyniki obserwacji, do mnie przemawiają – tłumaczy Bartek.
Późnej oboje trafili do lekarza i dostali prawidłową diagnozę. – To był lekarz z prawdziwego zdarzenia! – mówi Basia. – Od razu zauważył, że mam krótkie cykle, około 26 dni, na co wcześniej nikt nie zwracał większej uwagi. Skierował mnie więc na bardziej szczegółowe badania. Wtedy okazało się, że mam hiperprolaktynemię, czyli podwyższone stężenie prolaktyny we krwi. Przez te zaburzenia hormonalne druga faza cyklu była za krótka i to uniemożliwiało mi zajście w ciążę.
– Jak jeszcze byliśmy narzeczeństwem, to sam nawet zapisywałem długość trwania cyklu Basi – dodaje Bartek. – Wiedzieliśmy, że jest on krótki, ale nie przypuszczaliśmy, że to może mieć wpływ na zajście w ciążę. Cykle były przecież regularne, ale krótkie.
Po badaniach okazało się, że poza hiperprolaktynemią u Basi i nietolerancją pokarmową, wszystko jest w porządku. Po stronie męża nie było żadnych medycznych przeciwwskazań do poczęcia dziecka. – Lekarz zajął się moim leczeniem – mówi Basia. – Od razu zalecił mi odpowiednią dietę, zapisał bromergon i zastrzyki z gonadotropiną kosmówkową. To wydłużyło mi cykl o parę dni i naprawdę pomogło. Pobrałam dwie serie zastrzyków i byłam w ciąży.
– Wystarczyło tylko trochę się zastanowić, pochylić nad problemem, pomyśleć, co może blokować płodność – dodaje. – Nikt wcześniej jednak tego nie zrobił….
Starania o dziecko zbliżyły małżonków
Ponieważ dziecka długo nie było, a starania nie przynosiły skutku, zarówno Basia, jak i Bartek szukali dla siebie coraz to nowych zajęć. Tu jedne, tam drugie. Do domu często wracali późno, zmęczeni. Nawet na rozmowę nie mieli zbyt wiele czasu.
– Kiedy dowiedzieliśmy się o naprotechnologii, to stała się nasza wspólna sprawa – mówi Basia. – Razem jeździliśmy do Krakowa, najpierw na naukę modelu Creightona, później do lekarza.
– Pewnie, że to nas zbliżało – potwierdza Bartek. – Rozmawialiśmy dużo częściej, chociażby w samochodzie, w którym spędzaliśmy wiele godzin, dojeżdżając do Krakowa.
Basia przekonała się też, że Bartkowi, mimo że na co dzień o tym nie mówił, bardzo zależało na dziecku. – Widać było, że bardzo chce mieć dziecko. Przez te wszystkie lata raz o tym powiedział i koniec. Tymczasem wtedy, gdy zainteresowaliśmy się naprotechnologią, zaczął się bardziej angażować. Pilnował nawet, żebym wykonywała badania w te dokładnie dni, co zalecił lekarz. Jak mi wypadło badanie progresteronu w niedzielę, to musiałam jechać w niedzielę. Mąż tego dokładnie pilnował.
Starania o dziecko bardzo zbliżyły do siebie małżonków i przygotowały na powitanie maleństwa.
Dwie kreski
Ignaś urodził się 6 września 2011 roku. Miał wtedy 52 cm wzrostu i ważył 4150 g. Chłopiec ma brązowe oczy po tacie i jasne blond włosy po mamie. Rośnie i rozwija się zdrowo.
W dziesiątym miesiącu życia zaczął chodzić, a teraz mówi pojedyncze słowa, głównie „Tata”. Ma też swoją ulubioną zabawkę, tygryska. Kiedy budzi się w nocy i jest głodny, to mama na tym tygrysku opiera mu butelkę.
– Pamiętam moment, jak dowiedzieliśmy, że będziemy mieć dziecko – wspomina mama Ignasia, Barbara. – Długo się przecież staraliśmy, prawie sześć lat. Przez jakiś czas w ramach leczenia brałam zastrzyki z gonadotropiną kosmówkową, która znajduje się też w moczu kobiet w ciąży. Czułam się jednak jakoś inaczej i kupiłam test ciążowy. Zrobiłam go w domu i wynik był pozytywny. Mój mąż jednak podszedł do tego trochę sceptycznie. Powiedział: „Nie, nie, brałaś te zastrzyki, to pewnie dlatego jest taki wynik”. Nie chciał, żeby potem było rozczarowanie… Kupił jeszcze 4-5 tych testów i robiliśmy je przez kilka dni. Za każdym razem wynik był ten sam. Pojechaliśmy więc do lekarza, który potwierdził, że będziemy mieć dziecko. Radość była ogromna.
– To był akurat 21 stycznia, czyli Dzień Babci i Dziadka, więc od razu pojechaliśmy do rodziców, żeby im się pochwalić – dodaje Bartek, tata Ignasia.
– Kiedy dowiedzieliśmy się, że będzie to chłopiec, mąż zaczął wymyślać imiona. Wymyślał przeróżne, niektóre dość dziwne – śmieje się Basia. – Jedno z nich mi się spodobało. Ignaś. I tak został Ignaś.
– Mam nadzieję, że kiedyś będzie szczęśliwy. Nie ważne, czy będzie śmieciarzem, czy profesorem, ważne by robił to, co będzie kochał – dodaje tata Ignasia.